środa, 18 sierpnia 2010

Smak życia 2 - taki sobie

Bohaterowie francuskiego hitu kasowego "Smak Życia" spotykają się po latach, by znów wikłać w burzliwe układy towarzysko-romansowe. Czy spoważnieli? Chyba nie, bo według Cedericka Klapisha trzydziestolatkowie to wzbraniająca się przed dorastaniem młodzież, ewentualnie dobrze zarabiająca grupa konsumencka. Francuz Xavier, który artystyczne ambicje literackie zamienił na wyrobnictwo scenariuszy telewizyjnych oper mydlanych jest poszukującym poligamistą. Angielka Wendy wciąż powtarza schemat toksycznych relacji z emocjonalnymi popaprańcami, zaś jej młodszy brat William – wieczny dzieciak i żartowniś, zakochuje się na zabój w wiotkiej rosyjskiej balerinie. W wielkich skupiskach singli Europy ślub to wydarzenie rzadkie, ale i kolejna okazja do romansowania. Klapisch, który narrację epizodyczną doprowadził do perfekcji, frywolnie skacze po płaszczyznach czasowych, chętnie odwołując się do estetyki wideoklipu i inkrustując swój filmowy kolaż tłustymi beatami z modnych parkietów. Niech jednak ta efektowna forma nikogo nie zmyli - próżno tu bowiem szukać manifestu pokolenia czy wnikliwej analizy socjologicznej. Związki smakoszy życia to konwencjonalne seksistowskie gierki damsko-męskie, a niedbały czar bohaterów to stary dobry hedonizm zmieszany z powierzchownością. Wystarczy jednak z góry przyjąć, ze "Smak życia 2" to zwykła komedia romantyczna, by nie rozczarować się podczas seansu. Bo choć znajdziemy tu niemal same klisze, to będą one jakże efektownie podkolorowane. Klapischowi udała się rzecz wyjątkowa: jego film to kino komercyjne z indywidualnym piętnem autorskim – obraz idealny dla widza, który nie może już patrzeć na Kate Hudson, a jednocześnie ma ochotę na beztroski wieczór w kinie. Ponadto jest to rzecz sformatowana całkowicie pod katem widza z Europy. Europy, która jako kulturowa całość (łącznie z Rosja) jest tu czymś na kształt wielokulturowego konglomeratu – śmiejącego się ze swoich regionalizmów i stereotypów narodowych, ale i pamiętającego o politycznej poprawności, w ramach której belgijskie lesbijki i senegalskie imigrantki to świetne dziewczyny. Wszyscy poczują się tu pełnoprawnymi właścicielami wspólnego dziedzictwa - architektury idealnych ulic w Petersburgu i baletu Czajkowskiego, weneckich gondoli czy sceny balkonowej z "Romea i Julii". Nie będą też potrzebować mapy, by odnaleźć się w miejskim gąszczu Eurolandu, nokturnowych paryskich pejzaży i swojskich londyńskich pubów. Pozostaje pytanie: cepelia to czy folder promocyjny starego kontynentu? Pewnie po trosze jedno i drugiem, a przy okazji sympatyczny kolaż ułożony z wielu mikroscenariuszy, które mogą zaistnieć między dwiema osobami płci przeciwnej. Tfu, płeć nie gra tu przecież roli.


Druk, sierpień 2005 Ozon, emisja 21.50, 2010-08-18 Ale Kino!

Ty i ja, i wszyscy, których znamy - bardzo dobry

Amerykańskie kino niezależne dostaje transfuzję świeżej krwi od Mirandy July, artystki wideoartu, która próbuje swoich sił w roli aktorki, reżyserki i scenarzystki filmu pełnometrażowego. Jej debiutancką fabułę krytyka chwali za nowatorstwo i subtelną konstrukcję. Ale akurat konstrukcja nie wydaje się tu żadnym novum. Od "Na skróty Altmana" filmowcy co rusz sięgają po beletrystyczną receptę rodem z powieści Dos Passosa "Manhattan Transfer". "American Beauty", "Miasto Gniewu", czy wreszcie nasze rodzime "Warszawa" i "Zero" też miały mozaikową narrację, w której losy bohaterów splatały się za sprawą zbiegów okoliczności.
Trzydziestoletnia Christina zarabia jako taksówkarz dla starszych ludzi, ale pragnie zostać artystką. Jej drogi krzyżują się z Richardem – sprzedawcą butów, który świeżo po rozwodzie przystosowuje się do roli ojca dwóch chłopców. Sześciolatek Rob i jego brat Peter udając dorosłych mężczyzn nawiązują wirtualne romanse z ryczącymi czterdziestkami. Ich nastoletnie koleżanki też palą się już do dorosłości, od której dzieli je rytuał utraty dziewictwa. Jest też mała Sylwia, dla której życie to przygotowanie do zawodu dobrej żony i która całe kieszonkowe wydaje na sprzęt kuchenny, następnie składowany w kufrze jako wiano. Ot, perypetie małych i dużych ludzi uwikłanych w egzystencjalny banał. Ale w tej kompilacji błahych anegdotek z życia zwyczajnych Amerykanów jest jakiś socjologiczny autentyzm. To opowieść o poszukiwaniu bliskości drugiego człowieka. I nie chodzi bynajmniej o romantyczne pitu pitu rodem z "Bezsenności w Seattle", co raczej o potrzebę towarzystwa w zmaganiach z codziennością. A także o to, że tylko uczucia pozwalają uciec od krępujących ról społecznych. Opowiedziane lekko i bezpretensjonalnie "Ty i ja" ma świeżość debiutu, niewymuszony humor, oparty na wyczuciu podskórnego absurdu ludzkiej doli. Być może właśnie dlatego nie tylko doskonale się ogląda, ale i pozwala spojrzeć na własną życiową szamotaninę z pogodnym dystansem.



Reż: Miranda July
Obsada:
Miranda July, John Hawkes
Czas: 90 min.
USA/Anglia 2005
SPInka



Druk styczeń 2006, Aktivist, emisja 20.10, 2010-08-18 Ale Kino!

wtorek, 10 sierpnia 2010

GranatowyPrawieCzarny – da radę

Melodramat z akcentami komediowymi o poszukiwaniu siebie i o tym, że jak się czegoś bardzo chce, to się tego nie dostaje. Jorge - syn dozorcy desperacko pragnie zerwać z robotniczymi korzeniami. Dlatego z mozołem kończy korespondencyjne studia z zarządzania zdecydowany powiedzieć "nie", gdy ojciec zaproponuje mu przejęcie po nim fuchy stróża budynku, w którym mieszkają. Pech jednak chce, że u progu nowego życia chłopak musi porzucić mrzonki o karierze menadżerskiej i zaopiekować się rodzicem, który w wyniku wylewu zapada na sklerozę naczyniową. Jako świeżo upieczony cieć Jorge wciąż nie potrafi wyzbyć się romantycznych rojeń na temat dziewczyny z lepszego sąsiedztwa. Ta jednak zdaje się nim w głębi duszy pogardzać. Na dodatek najlepszy kumpel przeżywa kryzys tożsamości płciowej, a odsiadujący w więzieniu wyrok brat okazuje się bezpłodny i prosi Jorgego o wyręczenie go w delikatnej prokreacyjnej kwestii. Ta siateczka wątków może się zdawać nieco ponaciągana, a miejscami nawet słaba, ostatecznie jednak wytrzymuje ciężar gatunkowy. Można w niej też znaleźć kilka perełek. Wprawdzie reżyser, Daniel Sanchez Arevalo's wyraźnie czerpie z klimatów almodovarowskich, ale jego "Granatowy..." broni się w pełni jako oryginalne połączenie kina społecznego i przewrotnej, buddyjskiej w duchu przypowiastki o tym, że czasem należy porzucić walkę i dryfować z nurtem życia, by dokonać czegoś wielkiego. Zakończenie jest może ciut wydziwaczone, ale młoda i atrakcyjna obsada trzyma poziom do samego końca.


Druk marzec 2007, Życie Warszawy, emisja 23.50 2010-08-10 TVP Kultura

Reżyseria: Daniel Sanchez Arevalo
Obsada: Quim Gutierrez, Marta Etura, Raul Arevalo
Kino Polska 30 marca 2007

czwartek, 5 sierpnia 2010

21 - słaby

Dramat z elementami sensacji i filmu college'owego. Z jednej strony jest to obraz z lubianego przez kinomanów nurtu "Żądła" - czyli o wszelkiego rodzaju przekrętach i szwindlach, z drugiej obyczajówka ze szczyptą romansu i tematyki społecznej. Powinno być ciekawie, ale przeważnie nie jest.

Film jest zresztą adaptacją opartego na faktach bestsellera Bena Mezricha. Rzecz dzieje się w Bostonie. Ben Campbell, student prestiżowej uczelni MIT (Massachusetts Institute of Technology), pochodzi z ubogiej rodziny i nie stać go na dalsze studia. Dlatego bierze udział w programie stypendialnym, który nie rokuje wielkich szans powodzenia, bo nie dość, że kandydatów jest wielu, to jeszcze komisja wymaga, by stypendysta zrobił na niej piorunujące wrażenie. Tymczasem Ben to nieśmiały chłopak, który wszystko zawdzięcza ślęczeniu nad książkami, przez co niestety nie wystarcza mu już czasu na zdobywanie życiowego doświadczenia. Chłopak nie chodzi na imprezy, nie umawia się z dziewczynami, nie potrafi brylować w towarzystwie, tym bardziej robić wrażenia. Jedyne, co mu wychodzi, to liczenie. Jest w tym lepszy niż przeciętny student, może nawet lepszy niż przeciętny wykładowca matematyki. A to z kolei nie uchodzi uwadze profesora Rosy, organizującego po zajęciach coś w rodzaju elitarnego kółka matematycznego, do którego Ben zostaje wkrótce zaproszony. Chłopak jest nieco zdziwiony, kiedy dowiaduje się, że jego koledzy i koleżanki po nocach spotykają się w gmachu szkoły, by liczyć karty. Tym bardziej nie podoba mu się propozycja wykładowcy, by swe możliwości intelektualne zaprząc do grabienia kasyn w Vegas. Po paru dniach dochodzi jednak do wniosku, że w sklepie z krawatami nie ma szans zarobić na naukę i decyduje się wziąć udział w przekręcie. Grupa ma opracowaną strategię gry w Black Jacka - jeden z nich jest dużym graczem, któremu reszta, poprzebierana i zakonspirowana, daje sygnały, gdy talia jest gotowa do gry. Dalej wszystko zależy od matematyki i zimnej krwi gracza. Dla Bena, który ma jedno i drugie, zaczyna się przygoda życia - drogie hotele, modne kluby, imprezy do rana i duże pieniądze - to uroki nowego życia studenta. Pracownicy kasyna - specjaliści od oszustw, to jego utrapienie. Czy chłopak zdoła wycofać się z gry na czas?

Ta historyjka, która może nie rzuca na kolana, z pewnością mogłaby przytrzymać w kinowym fotelu przez półtorej godziny seansu. I nawet z początku to czyni. Młody i utalentowany Jim Sturgess ("Across the Universe") ramię w ramię ze starym wygą Kevinem Spacey, jak to się mówi - kradną kadry. Choć w sumie nie ma komu, bo cała reszta aktorów to zupełnie inna liga. Jeszcze gorzej jest ze scenariuszem, który zwyczajnie nafaszerowano bzdurami. Na Boga, gdyby bycie szulerem było tak proste, to każdy student politechniki od dawna miałby willę z basenem. Nasi prymusi dają sobie znaki, których dyskrecja przypomina machanie flagą Tybetu na placu Tiananmen, a ich pomysły na konspirację przejrzałby policjant z drogówki, nie mówiąc o specjalistach od oszustw hazardowych. I jeszcze ta wata fabularna, która wypełnia środek filmu - wysilony romans, ukrywanie przed dawnymi kumplami - nieudacznikami - reżyseria wyraźnie kuleje. Nic dziwnego, Robert Luketic robił dotąd szalone komedie ("Legalna blondynka") i chyba nie wie, że w filmach sensacyjnych ważnym elementem jest suspens.

Całość ani nie jest wiarygodna, ani nie wciąga, a na koniec jeszcze rzuca w twarz irytującym morałem. Słowem seans na własne ryzyko, chyba, że ktoś lubi tracić pieniądze.


reż. Robert Luketic
wyk. Jim Sturgess, Kevin Spacey, Kate Bosworth
prod. USA 2008
Premiera: 6 czerwca


Publ. czerwiec 2008 Doza Kultury, emisja 15.15 2010-08-07 HBO Comedy

Opowieści na dobranoc - dno

Kino familijne firmowane przez Disneya. Dla wielu widzów to już wystarczająca antyrekomendacja. Aktorskie filmy Disneya kojarzą się z niedzielnymi seansami TV i uosabiają wszystko to, co decyduje o grzecznym czasie emisji - naiwną fabułę i plastikową jakość. Tu jednak w produkcję wmieszały się jeszcze dwa nazwiska - Adam Shankman, błyskotliwy reżyser "Lakieru do włosów" i niepoprawny politycznie komik Adam Sandler, który teoretycznie powinien zadziałać jak chili na słodko-nużącą poetykę disnejowską. Powiem tylko tyle: błysku nie widać, przyprawy nie czuć. Wytwórnia zdominowała charakter filmu, który choć wychodzi od całkiem nośnego fabularnie pomysłu, nie rozwija jego potencjału.

Skeeter Bronson to typ bohatera, który przewija się przez dziesiątki bajek - męska wersja Kopciuszka, sieroty pognębionego przez los i zdanego na niełaskę złych ludzi, dobrego pastuszka i innych szlachetnych, ale niedocenionych. W dzieciństwie ojciec opowiadał mu na dobranoc niezwykłe historie. Zbyt pochłonięty synem zaniedbał interesy i musiał oddać swój motel koledze, który obiecał, że jego latorośl będzie miała w nim zaklepaną posadę menedżera. Rodzinny motel zmienił się w wielką placówkę, ale to nie Skeeter otrzymuje berło zarządcy, ale lizus uganiający się za córką właściciela. Przegrany Skeeter, który musiał zadowolić się obowiązkami chłopca na posyłki, nie przestał jednak marzyć. Jako wrażliwy marzyciel szybko znalazł wspólny język z siostrzeńcem i siostrzenicą, nad którymi opiekę powierzyła mu na kilka dni siostra. Pierwszoklasiści Bobbi i Patrick od razu polubili bajki na dobranoc, które Skeeter snuł na motywach własnych przeżyć i gęsto przeplatał przypadkami swojej niedoli. Wkrótce zauważył, że codzienność w dziwny sposób splata się ze zmyśleniem.

Wydawałoby się, że to punkt wyjścia dla nieograniczonej wyobraźni i kreatywności. Twórcy wydają się jednak nader ograniczeni cudzymi pomysłami, które cytują. Dominuje chłopięca fantazja o kowbojach i Indianach, która miesza się z fallicznym marzeniem o czerwonym ferrari. Atak bajkowości uosabiać mają spadające z nieba gumy do żucia, a szczytem poczucia humoru ma być pastisz "Gwiezdnych wojen". Owszem, jest tu kilka uroczych gagów (wszystkie z udziałem wytrzeszczonej świnki morskiej), ale na ogół wieje nudą, która osłabia pozytywne przesłanie. Winien jest scenariusz. Oprócz i tak dość uproszczonego psychologicznie Skeetera cała reszta postaci to jednowymiarowe karykatury ludzkie. Także bieg wydarzeń jest przewidywalny, a nad wszystkim unosi się widmo rodzicielskiej cenzury i charakterystyki grupy wiekowej. Co prawda mamy tu do czynienia z kinem familijnym, nie można jednak wybaczyć twórcom spaprania dobrego pomysłu. Dziwi brak inwencji Adama Shankmana, któremu ten film może co najwyżej nabruździć w CV. Co zaś się tyczy drugiego Adama, to chyba lepiej, żeby nadal trzymał się sprośnych opowieści, w których wypada bardziej wiarygodnie.

reż. Adam Shankman
wyk. Adam Sandler, Keri Russell, Guy Pearce, Russell Brand
prod. USA 2008
Premiera: 23 stycznia


Publ. styczeń 2008 Doza Kultury, emisja 9.00 2010-08-07 HBO Comedy

Zupełnie jak miłość - słaby

O nowym filmie Nigela Cole'a ("Joint Venture", "Dziewczyny z kalendarza") nie można powiedzieć tak wiele dobrego, co o poprzednich. Przenosiny do USA wyraźnie nie wyszły Brytyjczykowi na dobre, co zresztą z dawien dawna stanowi regułę, z której na przestrzeni lat wyłamał się chyba tylko Hitchcock. Cole zamienił pazury na tipsy, czyli wyzbył się tego, co w jego filmach było najcenniejsze - talentu do kreślenia dowcipnej satyry społecznej z udziałem oryginalnych postaci.

Po wyspiarskim humorze i doskonałych (jak zawsze u Cole’a) aktorach ani śladu. Są za to młode, wylizane buźki Amandy Peet i Ashtona Kutchera. Ci dwoje poznają się w samolocie i bez zbędnych ceregieli idą ze sobą, chciałoby się powiedzieć do łóżka, w tym wypadku jest to jednak zgoła inne miejsce. Nie wiem, czy miało to być jakieś pikantne nawiązanie do "Emanuelle", w każdym razie takie są początki bajeczki o czapli i żurawiu, czy też Harrym, który poznał Sally w samolocie. Bo po tym nader bliskim spotkaniu nasi bohaterowie zostają przez scenariusz skazani na wieloletnie oddalenie.

Są jeszcze bardzo młodzi i niedojrzali - chce nam powiedzieć Cole - nie wiedzą, o co w życiu chodzi. Dlatego ona zachowuje się jak zbuntowana punkówka, która po zaliczeniu faceta może z nim co najwyżej wypić podwójną whisky na do widzenia. Na szczęście (nieszczęście) podniebni kochankowie wymieniają się numerami, zakładając się, że 6 lat on dorobi się bajecznej fortuny. Traf chce, ze już po 2 latach znów na siebie wpadają. Spędzają razem noworoczną noc i tym razem to on się na nią wypina. I tak dalej, jeszcze kilka razy na przemian będą znikać sobie z horyzontu, by na koniec pójść po rozum do głowy.

W międzyczasie przeżyją kilka związków, których trwałość będzie krucha. W końcu wbrew amerykańskim mitom i wygórowanym ambicjom nasz bohater nie zrobi wielkiego szmalu na pieluszkowym biznesie, a bohaterka uzna, że przypadkowy seks to jednak nie to. Nie będę zdradzać zakończenia, którego już prawdę pisząc nie pamiętam - ale przecież kryształowej kuli mieć nie trzeba, żeby przewidzieć bieg akcji. W końcu - jak u Czechowa - jeśli w pierwszej scenie na ścianie wisi strzelba, to w ostatniej musi wypalić. Zasada ta w przypadku amerykańskich romansów sprawdza się niezawodnie.

Jednym słowem: jeśli gustujecie w banalnych historiach, w których chodzi o to żeby chłopczyna o charyzmie Pampersa wręczył panience pierścionek z diamentem - to zapraszam na seans. Zostaniecie profesjonalnie zabawieni do łez, choć całość nie da wam wiele do myślenia. Mnie podobne historie, jakkolwiek ładnie zrealizowane ani nie pokrzepiają, ani nie podgrzewają. Ale jak to kiedyś mawiała wróżka Grażynka w programie “Randka w ciemno” - “decyzja należy do ciebie”. Pierwsza gwiazdka za nazwisko reżysera, druga za sprawny warsztat i trzecia z szacunku do wielbicieli romansów, a całość jest na tróję.

reż. Nigel Cole
wyk. Amanda Peet, Ashton Kutcher
prod. USA 2005
Premiera: 13 maja 2005


Publ. maj 2005 Doza Kultury, emisja 18.20 2010-08-06 HBO Comedy

Nieodebrane połączenie - średni

Drugi po demonicznej "Grze wstępnej" obraz enfant terrible japońskiej kinematografii, Takashiego Miike, na naszych ekranach. "Nieodebrane połączenie" to kompromis między oczekiwaniami masowej widowni i wynaturzoną wyobraźnią twórcy znanego z umiłowania krwi i perwersji. Zaczyna się jak filmidło z osiedlowej wypożyczalni wideo - giną skośnookie studentki, których komórki niespodziewanie odtwarzają nagrania z przyszłości. Kiedy główna bohaterka, Yumi, dostaje pocztę głosową z własnym przedśmiertnym krzykiem, musi w ciągu 16 godzin rozwikłać zagadkę szerzącej się śmierci przez GSM. Dalej jest typowo. Gdzieś w połowie "Nieodebrane połączenie" zbacza jednak z wyjeżdżonych torów miejskiej legendy (patrz. "Krąg") i obiera kurs na niepokojącą twórczość chorego umysłu. W warstwie fabularnej dostajemy tu wprawdzie proste i przewidywalne wyjaśnienie - za telefonicznymi egzekucjami kryje się kolejne sfrustrowane widmo. Ale ponure retrospekcje dziecięcych traum Yumi i fachowe przypisy z psychologii to tylko zwodnicza strategia reżysera, który co rusz wpuszcza widza w maliny. Pełne zakrętów śledztwo prowadzi dziewczynę do toczonej przez robale i patologie rodziny niemej sierotki z torebką pełną landrynek. Kiedy jednak wydaje się, że odkryliśmy poszukiwanego trupa z telefonem, z przysłowiowej szafy wyskakują kolejne zwłoki. Na koniec tej filmowej nekrolatrii Miike raczy nas radosną piosnką o tym, że każdego czeka inne niebo. Nie wiadomo co w tej wizji działa silniej: groza czy uczucie dezorientacji, ale efekt jest mocny. I, co tu dużo mówić, zdrowo wali po głowie.


Reżyseria: Takashi Miike
Obsada: Kou Shibasaki, Kazue Fukiishi
Prod. Japonia 2003, premiera 31 marca 2003



Publ. marzec 2006 Aktivist, emisja 20.30 2010-08-06 HBO

Narzeczony mimo woli - średni

Typowy produkt z gatunku komedii romantycznej. Kanadyjka Margaret Tate pracuje na kierowniczym stanowisku w jednym z największych i najbardziej prestiżowych wydawnictw w USA. Sukcesy w pracy zawdzięcza swojej nieugiętej postawie pracoholiczki i brakowi życia prywatnego. I jeszcze katorżniczej pracy swojego asystenta Andrew Paxtona - ambitnego młodzieńca, który codziennie przełyka własną dumę i manię wielkości swojej szefowej w nadziei na literacki debiut pod skrzydłami wydawnictwa. Tymczasem Margaret, która dotąd spijała śmietankę, grozi deportacja z powodu wygaśnięcia służbowej wizy. Surowe przepisy imigracyjne mogą pokrzyżować jej błyskotliwą karierę, chyba że szybko zdobędzie amerykańskie obywatelstwo.
Margaret nie medytuje nad problemem zbyt długo; trudne sprawy zawsze spychała na swojego pomocnika i teraz po prostu rozkazuje mu się z nią ożenić. Zrozpaczony, ale wciąż zdesperowany Andrew nie ma wyjścia. Oboje muszą jednak przekonać podejrzliwego służbistę z urzędu imigracyjnego, że ich uczucie nie jest czysto papierkowe. W tym celu udają się na weekend do rodzinnej posiadłości Andrew na Alasce, gdzie
chłopak będzie musiał zakomunikować swoim bliskim, że ta jędza, jego szefowa, wkrótce stanie się jedną z nich.

Choć to zaledwie zawiązanie akcji, nietrudno domyślić się jej finału - wszak przymiotnik "romantyczny" pełni zasadniczą funkcję w klasyfikacji gatunkowej "Narzeczonego" i całkowicie determinuje przebieg fabularnych perypetii. A te - wiadomo - muszą wieść nas przez góry i dołki, by ostatecznie usunąwszy wszelkie kłody z drogi uczuciowej głównych bohaterów pozwolić im żyć długo i szczęśliwie. W końcu mówi się, że kto się czubi, ten się lubi. I mimo iż porzekadło to nie stosuje się do większości życiowych sytuacji (włącznie z konfliktem palestyńsko-izraelskim), w bajkowych scenariuszach zastępuje psychologię.

No dobrze, ale trzeba oddać też "Narzeczonemu" honor w kilku sprawach. Owszem, jest to danie dla tych, którzy w restauracji zawsze zamawiają "to co zwykle". Ale obok przepisu ważne jest też wykonanie i sposób podania. A te akurat wypadają in plus. Bullock gra z dużym wdziękiem zarówno naburmuszoną szefową a la "Diabeł ubiera się u Prady", jak i wrażliwą kobietę po przejściach. Mimo iż nie jestem fanką urody Reynoldsa (aktora o twarzy przypominającej maskę), tych dwoje zdecydowanie sprawdza się jako ekranowa para. Jest tu też kilka innych smaczków - wielofunkcyjna rola Oscara Nuneza czy kolejne sympatyczne wcielenie seniorki Betty White, które pozwalają przetrwać chwile gatunkowej sztampy. Podsumowując: oto niezobowiązująca propozycja na długie deszczowe wieczory, których tego lata raczej nie zabraknie.

reżyseria: Anne Fletcher
obsada: Sandra Bullock, Ryan Reynolds, Mary Steenburgen, Craig T. Nelson
Prod. USA 2009, premiera 19 czerwca 2009


Publ. czerwiec 2009 Doza Kultury, emisja 18.20 2010-08-07 HBO

Wątpliwość - bardzo dobry

Nagrodzona Pulitzerem sztuka przeniesiona na ekran przez samego autora, Johna Patricka Shanleya, który w głównych rolach obsadził największe talenty Hollywood.

Meryl Streep gra surową przełożoną jednej z katolickich szkół nowojorskiego Bronksu. Siostra Alojzyna z nadgorliwością gestapowca strzeże dyscypliny w klasie i refektarzu. Nie toleruje najmniejszych odstępstw od zakonnej reguły: nienawidzi długopisów za to, że zbyt łatwo się nimi pisze, świątecznych przebojów, bo promują pogańskie zwyczaje, i ojca Flynna, bo jako mężczyzna stoi wyżej od niej w hierarchii kościelnej i może bezkarnie folgować sobie i uświęconym zasadom. Tym bardziej, że charyzmatyczny młody klecha - popularny wśród swoich podopiecznych i ich rodzin - zdaje się okazywać szczególne względy nowemu uczniowi, pierwszemu Afroamerykaninowi w szkole. Kiedy siostra Alojzyna dowiaduje się, że wezwany podczas lekcji do Flynna chłopiec wrócił od niego wyraźnie pod wpływem alkoholu, wszczyna krucjatę przeciwko księdzu, którego oskarża o seksualne molestowanie dziecka.

Oskarżenie nie zostaje tu ani razu zwerbalizowane. Są lata 60. i o pewnych sprawach mówi się ściszonym głosem lub pomija je milczeniem. Shanley doskonale wygrywa archaiczny, pełen średniowiecznych mroków klimat kościelnej placówki edukacyjnej. Nie jada się tu cukru, nie pija soków, nie uśmiecha, nie przejawia emocji itd. Z drugiej strony reprezentujący Kościół z ludzką twarzą ojciec Flynn jest oskarżony o najbardziej paskudną zbrodnię, o jaką można podejrzewać kapłana. Role zostały obsadzone, tylko naiwna młoda siostra James, która pragnie wierzyć w immanentną dobroć człowieka, nie może opowiedzieć się po żadnej ze stron. Widz, który za cały materiał dowodowy dostaje garść poszlak, musi sam osądzić, czy duchowny jest winny. Dostanie szansę podejrzenia bohaterów podczas kilku imponujących starć; będzie świadkiem krzyżowego ognia pytań i gry psychologicznej na najwyższym poziomie. Na koniec jednak Shanley pozostawi nas niepewnymi i wątpiącymi bardziej niż kiedykolwiek.

Bo fabuła skonstruowana jest tu na modłę piramidy. Ustalenie prawdy odkrywa zaledwie wierzchołek problemu. "Wątpliwość" to traktat o ludzkiej naturze, który operuje na poziomie fizyki kwantowej emocji i teorii względności ludzkich motywów. Jedne i drugie bywają bowiem tak skomplikowane, że wręcz nieodgadnione.

Nic nie jest takie, jakim się wydaje - zwycięstwo bywa porażką, a mniejsze zło może się okazać katastrofą. Ofiary nie zawsze są ofiarami, kaci miewają dobre intencje, a dobre intencje niszczą ludzkie życie. To dopiero początek, pierwsza warstwa znaczeń, którą odkrywa Shanley, by pokazać, jak ważną funkcję pełni tytułowe odczucie. Oczywiście film stawia także konkretne pytania o miejsce Kościoła w wychowywaniu i krzewieniu moralności i głośno zastanawia się nad potrzebą zmian skostniałych struktur i niesprawiedliwej hierarchii. Najważniejsze są tu jednak niuanse, których nie da się wyrazić słowami. Dlatego twórcy potrzebni byli aktorzy wybitni.

A tak się składa, że trudno o tekst, który pozwalałby aktorowi na pełniejsze zaprezentowanie jego warsztatu. Meryl Streep potwierdza tą rolą niezachwianą pozycję królowej. Dla Philipa Seymoura Hoffmana to kolejna po Capote'em kreacja, która zasługuje na laury. Zresztą zapracowała na nie także reszta obsady, w skład której wchodzą Amy Adams i Viola Davis - ich drugoplanowe role dodają subtelności pierwszoplanowym kontrastom wielkich osobowości. Dawno nie widziałam tak bezbłędnego filmu!

Reżyseria: John Patrick Shanley
Obsada: Amy Adams, Philip Seymour Hoffman, Meryl Streep, Viola Davis
Prod. USA 2008, premiera grudzień 2008


Publ. grudzień 2008 Doza Kultury, emisja 14.50 2010-08-07 HBO

33 sceny z życia - dobry

O rodzinie, dojrzewaniu i śmierci - ten zestaw tematów masowego widza z pewnością nie zachęci. Ale i nie pod masowe gusta skrojony jest najnowszy film Małgorzaty Szumowskiej. To intymna historia, w której odbijają się echa traumatycznych przeżyć reżyserki. I pewnie właśnie dlatego - jakkolwiek autorka stanowczo podkreśla, że nie jest to film o śmierci jej rodziców - "33 sceny z życia" są najmniej wydumanym i najbardziej poruszającym obrazem w jej dorobku.

Julia właśnie weszła w wiek chrystusowy. Na początku nic nie zwiastuje przełomu, jaki ma się w tym roku dokonać w jej życiu. Dziewczyna pracuje nad projektem, który zamierza zgłosić do udziału w weneckim biennale. Wyjeżdża na kilka dni do leśnej daczy, gdzie spędza czas z rodziną. Z tournee przyjeżdża jej mąż, wzięty kompozytor, z którym znają się niemal od dziecka. Matka Julii jest pisarką, ojciec dokumentalistą. Wszyscy, włączając w to satelitów rodziny (niedoszłego księdza, który towarzyszy siostrze Julii, i jej przyjaciela Adriana) ucztują tu beztrosko i celebrują wspólnotowe rytuały, które wkrótce przekreśli tragedia. W dniu, kiedy zdycha ukochany pies rodziny, Barbara, matka Julii, zaczyna czuć się źle. Wkrótce lekarze diagnozują u niej nowotwór złośliwy, nie dając jej szans na przeżycie. Rodzina, która przed chwilą tak harmonijnie ze sobą współdziałała, zostaje wystawiona na ciężką próbę.

W hollywoodzkim filmie dostalibyśmy w tym miejscu umoralniający wykład na temat siły więzi międzyludzkich, usłyszelibyśmy, że miłość potrafi działać cuda, jeśli tylko w nie wierzymy i trzymamy się razem. Szumowska zamiast pokrzepiających banałów serwuje nam kawał wstrząsająco uczciwej spowiedzi. Julia - alter ego reżyserki - to osoba słaba, być może nawet egoistyczna, a już na pewno zupełnie nieprzygotowana na cios, jakim jest choroba matki. Jednocześnie jednak jest to także bohaterka rozbrajająco ludzka. Jej zachowanie - nie zawsze stosowne wobec powagi odchodzenia bliskiej osoby - uzmysławia, jak trudny i długotrwały bywa proces godzenia się i integrowania w swojej psychice poczucia straty.

Kontakt z komercyjnym kinem, literaturą oraz uteatralizowaną przez media rzeczywistością zaszczepił w wielu z nas fałszywe oczekiwania wobec nas samych, naszego stanu duchowego, psychicznego i reakcji na kryzysy życiowe. Szumowska odkłamuje te przekazy - przedstawiona przez nią śmierć jest codzienna i nie towarzyszą jej dzwony kościelne, ani nie wykorzystuje w jej obrazowaniu zdjęć w zwolnionym tempie. Ludzie wokół umierającej nie walą głową w ścianę ani nie rwą szat. Wszystko to, co tak bardzo oburzyło konserwatywnych krytyków w tym filmie (sceny pijackiej biby podczas stypy, niepoczytalnego zachowania bohaterki, jej romansu), można by tu podsumować dwoma słowami: autentyzm emocji. Bywa, że kiedy powinniśmy płakać, wybuchamy śmiechem, że na tragedię reagujemy w dziwaczny i zaskakujący sposób, że śmierć bliskich wyzwala zamiast żalu wyzwala w nas hedonistyczny trans. Ludzie silni i dojrzali być może nie potrzebują mechanizmów obronnych, ale dla większości z nas - niedoskonałych i niedojrzałych - śmierć ukochanych to ból, który domaga się za wszelką cenę uśmierzenia. I to znieczulanie się, jakkolwiek brzydko wyglądające z zewnątrz, jest skrajnie ludzkim impulsem.

Odwaga, z jaką Szumowska nam o tym opowiada, mimo wszystko w dużej mierze opowiadając o sobie, jest największą wartością tego filmu.

Film, finansowany częściowo z niemieckich pieniędzy, jest sprawnie zrealizowany. Narracja złożona z oddzielonych wyraźnie czarną sklejką zbiorów scen układa się w wartki strumień przeżyć bohaterów. Trochę przeszkadza tu niekiedy polski dubbing niemieckich aktorów, choć z drugiej strony samej kreacji Julii Jentsch nie można niczego zarzucić.

Jasne jest, że Małgorzata Szumowska nakręciła film autoterapeutyczny, który w tym wypadku może też okazać się leczniczy dla wszystkich, którzy mają na swoim koncie doświadczenie straty.

Dlatego chyba faktycznie należy żałować, że "33 sceny" nie doczekały się głównej nagrody w Gdyni. Bo choć "Mała Moskwa" to bardzo przyzwoite kino, pozostaje tylko melodramatem, podczas gdy obraz Szumowskiej zdaje się czymś więcej.






reż. Małgorzata Szumowska
wyk. Julia Jentsch, Andrzej Hudziak, Małgorzata Hajewska-Krzysztofik, Peter Gantzler
prod. Niemcy/Polska 2008
Premiera: 7 listopada


Publ. list. 2008 Doza Kultury, emisja 20.00, 2010-08-06 Canal+

Marley i ja - słaby

Komedia familijna z czworonogiem w roli głównej. Tytułowy biszkoptowy labrador Marley to motor napędowy fabuły filmu, w której hollywoodzkie gwiazdy odgrywają zdecydowanie drugorzędne role.

Kiedy para dziennikarzy John i Jenny Grogan przeprowadza się z mroźnej północy na Florydę, w ich życie wkracza powaga towarzysząca planowaniu potomstwa. By nieco odsunąć moment prokreacji czasie, John za namową kumpla kupuje żonie szczeniaka - Marleya właśnie. Ten manewr daje mu sporo wolności. Marley - nazwany tak z powodu swojej szczególnej reakcji na twórczość słynnego muzyka reggae - to stworzenie tyleż pocieszne i rozczulające, co bardzo kłopotliwe. Pies cierpi na ADHD i jest nie do okiełznania, na czym zarówno swoboda partnerów, jak i ich mieszkanie bynajmniej nie skorzystają. Nikt nie chce się podjąć szkolenia ani opieki nad pupilem Groganów. Mimo to oni sami ani myślą o pozbyciu się zwierzaka. Mało tego, wkrótce staną przed znacznie trudniejszym wyzwaniem, bo co się odwlekło, bynajmniej nie uciekło.

Marley to trudne do sklasyfikowania kino gatunków. Jak na komedię romantyczną za mało tu napięcia erotycznego między partnerami, poza tym akcja rozpoczyna się w momencie, w którym większość romansów się kończy, czyli w chwili związkowej stabilizacji. Jak na film rodzinny z kolei Marley zbyt obsesyjnie kręci się wokół skrzypiących łóżek i płodnych dni. Zadziwiające, ale zdaje się, że produkcja jest skierowana do miotających się w niepewności egzystencjalnej dzisiejszych trzydziestolatków, wiecznych dzieci, które boją się dorosłości i wszystkiego tego, co jej towarzyszy: pieluch i wrzasku niszczącej wszystko raczkująco-czołgającej się ferajny, czyli nieubłaganego końca beztroski.

Marley i ja to rodzaj prorodzinnej propagandy ukierunkowanej na zmianę obronnej postawy facetów - bo to przecież oni częściej drżą przed "tymi" rzeczami. Małżeństwo to więzienie, a dzieci to droga krzyżowa - powtarzają sobie panowie podczas męskich spotkań. Twórcy filmu chcą ich przekonać, że choć i owszem, ścieżka rodzica rozkrzyczanego stadka nie jest usłana różami, to nagroda za te trudy jest niepomiernie cenniejsza niż jałowe uciechy kawalerskiego życia. Świetnie ilustruje to scena, w której John spotyka się ze swoim dawnym kumplem. Ten zrobił zawrotną karierę, ale jego życie prywatne przypomina pusty i pełen monotonnych rytuałów kierat rodem z "Dnia Świstaka", w którym bohater musiał zaczynać codziennie od kompletnego zera w relacjach z innymi.

Ale to nie gatunkowe niezdecydowanie czy prokreacyjne przesłanie filmu stanowi problem. Nie można się też przyczepić do aktorów (choć Wilson jest momentami z lekka odrętwiały). Chodzi o typowy dla amerykańskich produkcji dydaktyzm. Twórcy nie sugerują, tylko prawią kazania, nie pozwalają zgadywać i samodzielnie wyciągać wniosków, tylko uprawiają łopatologię. Sam scenariusz jest po prostu mdły i paradoksalnie pozbawiony pazura. (David Frankel miewał zdecydowanie więcej ikry jako reżyser w czasach, kiedy zajmował się serialem "Seks w wielkim mieście"). Tytułowego Marleya dałoby się utemperować kilkoma prostymi trikami. Kłopot w tym, że właściciele są zbyt grzeczni. To, że przez lata John i Jenny mają dosłownie jedną kłótnię, jest słodkie, ale mało życiowe. Jak na film dla dorosłych wypada to dość infantylnie. Nie sądzę, by te fabularne flaki z olejem mogły zainteresować męskich widzów. Co zaś się tyczy kobiet, to z pewnością wkurzy je fakt, że filmowy mąż w niczym nie przypomina typowego trzydziestolatka z kraju Leszka i Mieszka. John jest cierpliwy, partnerski i gotowy do poświęceń. Pewnie nawet za Oceanem ze świecą takiego szukać. Konkluzja: całą historyjkę niestety należy włożyć między bajki i zapomnieć.


reż. David Frankel
wyk. Owen Wilson, Jennifer Aniston
prod. USA 2008
Premiera: 20 marca


Publ. marzec 2009 Doza Kultury, emisja 20.00 2010-08-06, Canal +

Rocker - średnie

Hollywoodzka komedia reżysera brytyjskiego przeboju "Goło i wesoło", która z grubsza powiela fabułę "Szkoły rocka". Robert „Fish” Fishman - perkusista, który przestał się liczyć w branży w zamierzchłych latach 80., kiedy to wyleciał z popularnego zespołu hardrockowego Vesuvius, załapuje się do grupy swojego małoletniego siostrzeńca.

Początki kariery A.D.D są katastrofalne. Dzieciaki dostają szlaban domowy i mogą odbywać próby tylko dzięki dobrodziejstwom Internetu. Pewnego dnia siostra jednego z chłopców transmituje do YouTube próbę, podczas której zlany potem perkusista, korzystając z pozornej prywatności, występuje w stroju Adama. Film z trójką licealistów i gołym czterdziestolatkiem na garach odnosi sukces na miarę Jożina z bagien. Pojawia się jednak pytanie, czy kiedy do gry wkroczą wielkie wytwórnie, w zespole nadal będzie miejsce dla podstarzałego, brzuchatego i wiecznie spoconego rockmana?

Rocker to komedia skierowana do młodocianych widzów, którzy będą zaskoczeni dowiadując się, że showbiznes nie rządzi się zasadami fair play i stoi obłudą menadżerów. Cattaneo, który niedawno tak oryginalnie i bezpretensjonalnie opowiadał o desperacji bezrobotnych Szkotów, skroił swój kolejny film na miarę wrażliwości przeciętnego licealisty, któremu w głowie dźwięczy papka z radia i etos muzyki emo.

Starsi i bardziej wyrobieni widzowie mogą docenić pewne elementy fabuły, ale raczej nie kupią naiwnej historyjki o drugiej szansie zwieńczonej happy endem. I choć ucieszą ich niektóre gagi Rainna Wilsona oraz subtelne nawiązania popkulturowe, to będą musieli z przykrością stwierdzić, że "Rockerowi" daleko do "Oto Spinal Tab" i innych stymulujących intelektualnie paszkwili na rocka lat 80.


Publ. grudzień 2008 Makbet.pl, emisja 8.45 08.08.2010 Canal+

12 rund - słaby

Thriller sensacyjny w starym stylu. FBI ściga międzynarodowego terrorystę, Milesa. Obława - kosztowna i misternie zaplanowana - w pewnym momencie bierze jednak w łeb i drań omal nie wymyka się stróżom prawa z walizką diamentów. Omal, bo na jego drodze przypadkiem staje gorliwy policjant drogówki, Danny Fisher. Chcąc zatrzymać uciekiniera doprowadza do wypadku samochodowego, w którym ginie partnerka przestępcy. Po roku terrorysta ucieka z więzienia z zamiarem dokonania zemsty na poczciwinie Dannym. Przygotowuje dla niego cholernie niesympatyczną grę, w której stawką ma być tym razem życie wybranki serca Fishera.



Miles gra nie fair: każde kolejne zadanie wydaje się niewykonalne. To z góry przegrana walka z czasem i arsenałem wybuchowym zdolnym roznieść w pył połowę Nowego Orleanu. I gdyby nie to malownicze miejskie tło, jeszcze niedawno pustoszone przez Katrine - o czym wspomina się w filmie kilkukrotnie, nie byłoby tu zbyt wiele do kontemplowania. Film jest skrajnie odtwórczy. Scenariusz pisany przez debiutanta i wyraźnie pod dyktando reszty ekipy został oparty na motywach kilku kasowych hitów. Najbardziej oczywista inspiracja to trzecia część Szklanej Pułapki, z której fabuła 12 rund czerpie wiadrami. Ciekawostką jest fakt, że Harlin był reżyserem “dwójki”, w sposób oczywisty monitorował zatem kolejne sequele i najwyraźniej nie mógł później wyrzucić cudzych pomysłów z głowy. Sekwencja z rozpędzonym tramwajem jest z kolei jednym wielkim zapożyczeniem ze Speedu. I tu znów niespodzianka: jeden z producentów 12 rund pojawia się także na liście płac Speed 2. Pewnie gdyby pogrzebać głębiej wyszłoby na jaw, że John Cena naprawdę ma brata w straży pożarnej.



Wszystko wydaje się tu skądś ściągnięte i sklecone byle jak, po linii najmniejszego oporu, z samych klisz. Na domiar złego film wykorzystuje obficie ujęcia z ręki, które są męczą wzrok i zamiast podnosić ciśnienie, obniżają je. Jeżeli dorzucić do tego drewniane aktorstwo większości obsady, z zapaśnikiem Johnem Ceną na czele, to znów nam wychodzi, że grupa docelowa dla tego filmu plasuje się gdzieś między dresiarskim półświatkiem (bo tylko widz bez kompetencji popkulturowych może zignorować wtórność fabuły), absolwentami szkoły saperskiej (bo mogą go potraktować jako materiał szkoleniowy) i wreszcie - przez sympatię do Ceny - miłośnikami zapasów. Wielbicielom dobrej, komercyjnej rozrywki polecam seans DVD z wyżej wymienionymi filmami. Będzie taniej i sensowniej.


Reż: Renny Harlin
Obsada: John Cena, Ashley Scott, John Cenatiempo, Brian J. White
Prod. USA 2009, premiera 12 czerwca



Dorota Smela listopad 208, Doza Kultury, emisja 20.00, 07.08,2010 Canal+

To nie tak jak myślisz, kotku - średnie

Polska komedia pomyłek z doborową obsadą. Rzecz o dziwacznej figurze damsko-męskiej, w ramach której trzy pary wikłają się wzajemnie w sieć intryg i zdrad. Szanowany neurochirurg pod pozorem sympozjum naukowego serwuje sobie weekend z kochanką w Sopocie. W tym czasie jego znudzona żona, Maria, nie zamierzając się bynajmniej samotnie umartwiać, także postanawia oddać się zdradzie i wraz ze swoim młodym utrzymankiem melduje się w tym samym hotelu. Nie wiedząc, co robić, neurochirurg zrzuca odpowiedzialność za utajnienie swojego romansu na niezbyt lotnego asystenta Jakuba Bazyla, który to samo zadanie otrzymuje od żony pracodawcy. Pech chce, że on także ma tu do załatwienia pewną osobistą sprawę. Nie ma wyboru - musi udawać kogoś, kim nie jest, przez co także pozostali uczestnicy spisku zmuszeni są zamienić się personaliami, a to powoduje swoisty efekt domino. Pomyłki co do osoby przeplatają się z pomyłkami co do neseserów, telefonów i orientacji seksualnych, co kończy się pomieszaniem z poplątaniem.

To nie tak jak myślisz, kotku ogląda się z umiarkowaną przyjemnością.
Obsada jest wprawdzie znakomita - Figura, Kot i Frycz to aktorzy o niezłym warsztacie i sprawdzeni w repertuarze komediowym, Jacek Borusiński - gwiazdor kabaretu Mumio - wnosi z kolei do filmu własną, wypracowaną starannie ekspresję, stając się tu ogniskiem dowcipu. Ale pomimo wysiłku wykonawców i efektownych wolt scenariuszowych obraz Kryńskiego jest przykładem sztucznego, nie mającego nic wspólnego z kinem, tworu. Jego komedii dramatycznie brakuje spontaniczności i łączności z życiem. Kręcona jak telenowela - w trzech pokojach i na balkonie - ma wyraźnie teatralny charakter. Nie tylko zresztą za sprawą jedności czasu, miejsca i akcji. Sam tekst jest wręcz stworzony dla teatralnych desek - to przecież koncert aktorskich osobowości z użyciem rekwizytów. Nie ma tu miejsca na wyrażone milczeniem emocje ani na żywioł miasta czy reżyserię tła - wyraźnie ograniczony budżet przykroił całość do rozmiarów próby generalnej. Brak tu nie tylko plenerów, ale w ogóle zewnętrznej rzeczywistości. Irytuje telewizyjna kamera i montaż.

Polskie kino, które obchodzi właśnie swoje stulecie, zaczęło się od komedii i długo dzięki nim istniało. Mieliśmy wspaniałe musicale komediowe z Eugeniuszem Bodą i Adolfem Dymszą w międzywojniu, a w czasach PRL-u komedie polityczno-obyczajowe: Bareję, Piwowskiego, Machulskiego. Dzisiaj gatunek przeżywa kryzys. Od czasów przełomu ustrojowego właściwie tylko bezmyślnie kopiuje amerykańskie wzorce, nie ma nic do powiedzenia i pokazuje fałszywą, odrealnioną rzeczywistość.

"To nie tak jak myślisz, kotku" na poziomie sposobu opowiadania jest powrotem do dawnych tradycji, żeby nie powiedzieć, że jest po prostu wtórnym i dość pustym widowiskiem. Do tego pozbawionym filmowości i rozmachu inscenizacyjnego. Gdyby była to recenzja sztuki wystawianej w teatrze, nie czepiałabym się. Niestety w kinie film Kryńskiego wypada jak foka na lądzie - trochę śmiesznie, ale bardziej pokracznie.


Dorota Smela z Dozy Kultury, emisja 14.30, 6.08.2010 Canal+

środa, 4 sierpnia 2010

Czas, który pozostał - dobry

Ostatnie pożegnanie

Cichy, minimalistyczny film o końcu. Właściwie instruktaż godnego umierania i lista życiowych spraw, które umierający mężczyzna pragnie zamknąć przed śmiercią, by nadać sens swojej egzystencji. Zaledwie trzydziestojednoletni wzięty fotograf mody, homoseksualny Romain, dowiaduje się, że czas, który mu pozostał to raptem trzy miesiące. Może go zużyć na z góry przegraną walkę z rakiem lub pogodzić się z wyrokiem i próbować nadrobić zaległości. Wybiera oczywiście to drugie. Ozon, jak zwykle zgrabnie unika sentymentalizmu i melodramatycznych tonów, filmując swego bohatera z bezpiecznej odległości, jak gdyby kręcił film przyrodniczy. Jego Romain błyskawicznie bierze się w garść i zaczyna w przyspieszonym tempie dojrzewać, by w obliczu rychłego kresu odnaleźć odpowiedź na pytanie (o ironio!) jak żyć. Mimo specyficznej oschłości z jaką reżyser snuje tę opowieść, i mimo tego, że ostentacyjnie unika w niej podsumowań, każąc nam współczuć introwertykowi, powstał film niezaprzeczalnie głęboki i na swój sposób piękny. Jego powolny rytm wyznaczają sny i epizody z dzieciństwa fotografa, do których tuż przed śmiercią natrętnie powraca jego pamięć. To przewijanie rolki wspomnień pełni tu rolę swoistej medytacji, która zastępuje nadużywane w podobnych filmach etapy Kubler Ross i topos powrotu syna marnotrawnego. Nie znajdziemy też u Ozona płytkich morałów i tanich wzruszeń. To obraz o przygotowaniu do dalekiej podróży w jedną stronę, która kończy się, tak jak w "5x2" - na plaży w promieniach zachodzącego słońca. Tylko tym razem francuski reżyser obywa się bez narracyjnych szyfrów i gierek z widzem ("Basen") czy teatrzyku lalkowego ("8 kobiet"). Takiego Ozona - prostolinijnego i szczerego - nikt się chyba nie spodziewał.


Reż: Francois Ozon
Obsada: Melvil Poupaud, Jeanne Moreau, Laura, Valeria Bruni Tedeschi
Prod Francja 2005, premiera luty 2006



Druk: Aktivist, luty 2006. Emisja Ale Kino! 1.10, 05.08.2010

Jak we śnie - bardzo dobry

Zakochany bez pamięci 2

Michel Gondry znów o miłości, marzeniach i innych efektach uczuciowego metabolizmu. Tym razem jednak twórca popularnych reklamówek robi film według własnego scenariusza – osobisty i bezkompromisowy. Jego bohater, Stephen, to alter-ego reżysera – artysta i niereformowalny fajtłapa, któremu nie wychodzi z dziewczynami. Może dlatego, że wciąż mylą mu się słowa, języki, obiekty westchnień, a nade wszystko sen z rzeczywistością. Stephen żyje po to, żeby śnić. Śni, żeby kochać. A kocha, żeby tworzyć zwariowane wynalazki i obdarowywać nimi swą sąsiadkę Stephenie. W marzeniach sennych, które są jego prywatnymi dziełami sztuki, świat wokół zmienia się w dziecięcą pracownię plastyczną, gdzie z rolek papieru toaletowego można zrobić całe miasto, a z celofanu po cukierkach – rzekę. Film Gondry'ego błądzi po zakamarkach jaźni młodego romantyka, w dużej mierze dźwigany na barkach Bernala i Gainsbourg. To połączenie surrealnej komedii romantycznej, wideoklipu i animacji – jeżeli widzieliście teledysk Björk "Human Behavior" wiecie, czego się spodziewać. Choć wizja ta urzeka swoją dadaistyczną urodą, brak jej głębi uczuciowej "Zakochanego bez pamięci". Nie angażuje, bo nie dba o narracyjną ciągłość i konstrukcję przyczynowo-skutkową. Jednak właśnie dzięki temu upodabnia się do swojego pierwowzoru. Bo nie ulega kwestii, że obcujemy z materią snów Gondry'ego, który przejdzie do historii kina jako pierwszy adaptator produktów fazy REM. Weźcie do kina klej i nożyczki – przydadzą się, jeśli zaśniecie w trakcie.

Reżyseria: Michel Gondry
Obsada: Gael Garcia Bernal, Charlotte Gainsbourg
Francja 2006, 105 min., SPInka, 17 listopada


Druk: Aktivist paźdź. 2006, emisja Ale Kino! 20.10, 04.08.2010