czwartek, 5 sierpnia 2010

Marley i ja - słaby

Komedia familijna z czworonogiem w roli głównej. Tytułowy biszkoptowy labrador Marley to motor napędowy fabuły filmu, w której hollywoodzkie gwiazdy odgrywają zdecydowanie drugorzędne role.

Kiedy para dziennikarzy John i Jenny Grogan przeprowadza się z mroźnej północy na Florydę, w ich życie wkracza powaga towarzysząca planowaniu potomstwa. By nieco odsunąć moment prokreacji czasie, John za namową kumpla kupuje żonie szczeniaka - Marleya właśnie. Ten manewr daje mu sporo wolności. Marley - nazwany tak z powodu swojej szczególnej reakcji na twórczość słynnego muzyka reggae - to stworzenie tyleż pocieszne i rozczulające, co bardzo kłopotliwe. Pies cierpi na ADHD i jest nie do okiełznania, na czym zarówno swoboda partnerów, jak i ich mieszkanie bynajmniej nie skorzystają. Nikt nie chce się podjąć szkolenia ani opieki nad pupilem Groganów. Mimo to oni sami ani myślą o pozbyciu się zwierzaka. Mało tego, wkrótce staną przed znacznie trudniejszym wyzwaniem, bo co się odwlekło, bynajmniej nie uciekło.

Marley to trudne do sklasyfikowania kino gatunków. Jak na komedię romantyczną za mało tu napięcia erotycznego między partnerami, poza tym akcja rozpoczyna się w momencie, w którym większość romansów się kończy, czyli w chwili związkowej stabilizacji. Jak na film rodzinny z kolei Marley zbyt obsesyjnie kręci się wokół skrzypiących łóżek i płodnych dni. Zadziwiające, ale zdaje się, że produkcja jest skierowana do miotających się w niepewności egzystencjalnej dzisiejszych trzydziestolatków, wiecznych dzieci, które boją się dorosłości i wszystkiego tego, co jej towarzyszy: pieluch i wrzasku niszczącej wszystko raczkująco-czołgającej się ferajny, czyli nieubłaganego końca beztroski.

Marley i ja to rodzaj prorodzinnej propagandy ukierunkowanej na zmianę obronnej postawy facetów - bo to przecież oni częściej drżą przed "tymi" rzeczami. Małżeństwo to więzienie, a dzieci to droga krzyżowa - powtarzają sobie panowie podczas męskich spotkań. Twórcy filmu chcą ich przekonać, że choć i owszem, ścieżka rodzica rozkrzyczanego stadka nie jest usłana różami, to nagroda za te trudy jest niepomiernie cenniejsza niż jałowe uciechy kawalerskiego życia. Świetnie ilustruje to scena, w której John spotyka się ze swoim dawnym kumplem. Ten zrobił zawrotną karierę, ale jego życie prywatne przypomina pusty i pełen monotonnych rytuałów kierat rodem z "Dnia Świstaka", w którym bohater musiał zaczynać codziennie od kompletnego zera w relacjach z innymi.

Ale to nie gatunkowe niezdecydowanie czy prokreacyjne przesłanie filmu stanowi problem. Nie można się też przyczepić do aktorów (choć Wilson jest momentami z lekka odrętwiały). Chodzi o typowy dla amerykańskich produkcji dydaktyzm. Twórcy nie sugerują, tylko prawią kazania, nie pozwalają zgadywać i samodzielnie wyciągać wniosków, tylko uprawiają łopatologię. Sam scenariusz jest po prostu mdły i paradoksalnie pozbawiony pazura. (David Frankel miewał zdecydowanie więcej ikry jako reżyser w czasach, kiedy zajmował się serialem "Seks w wielkim mieście"). Tytułowego Marleya dałoby się utemperować kilkoma prostymi trikami. Kłopot w tym, że właściciele są zbyt grzeczni. To, że przez lata John i Jenny mają dosłownie jedną kłótnię, jest słodkie, ale mało życiowe. Jak na film dla dorosłych wypada to dość infantylnie. Nie sądzę, by te fabularne flaki z olejem mogły zainteresować męskich widzów. Co zaś się tyczy kobiet, to z pewnością wkurzy je fakt, że filmowy mąż w niczym nie przypomina typowego trzydziestolatka z kraju Leszka i Mieszka. John jest cierpliwy, partnerski i gotowy do poświęceń. Pewnie nawet za Oceanem ze świecą takiego szukać. Konkluzja: całą historyjkę niestety należy włożyć między bajki i zapomnieć.


reż. David Frankel
wyk. Owen Wilson, Jennifer Aniston
prod. USA 2008
Premiera: 20 marca


Publ. marzec 2009 Doza Kultury, emisja 20.00 2010-08-06, Canal +

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz